Bogdan Białek

Nim przyjdzie na nas czas

Zacząć nareszcie żyć – to chyba jedyny sposób, by przygotować się do śmierci. Zacząć być takim, jakim się jest, dojść do własnej natury. Przede wszystkim przestać kłamać – sobie, światu. Zobaczyć innych i siebie takimi, jakimi jesteśmy. To nie jest proste, ale dopiero wtedy można przyjąć i dać miłość.”

BOGDAN BIAŁEK

BOGDAN BIAŁEK: – Przegoni nas…, długo tu nie posiedzimy, bo już go irytujemy. Żonę zostawił tam gdzieś, w krzakach, a sam będzie teraz wokół nas krążył tak długo aż nas wygoni… A jak znajdzie jedzenie, to jeszcze jego żona się tu pojawi, przywoła ją.

MAGDA BRZEZIŃSKA: Czyja żona?

– Tego kosa, który tam chodzi. Będzie się teraz darł. Przychodzi do tego ogrodu, bo tu jest mnóstwo dżdżownic. Gdy dekarz kładł nowy dach na naszym domu prosiłem, żeby przypadkiem żadnych kwasów nie spuścił na trawnik, bo by dżdżownic zabrakło dla kosa. I żeby nam żaby nie spłoszył. Żaba mieszka u nas już ładnych parę lat. Kiedyś ją Kicia połknęła. Wypluła, ale bardzo cierpiała po tej żabie – kasłała, ślinotok miała. Nawet za wiewiórką nie ganiała. A ta wiewiórka taka dziwna, świętokrzyska nędza. Podrzucamy jej orzechy, ale nic nie tyje. A jakie ma dziwne zwyczaje… W marcu, gdy jeszcze liści nie ma, kładzie się na tej cieńszej części gałęzi i zasypia. Wiatr wieje, gałąź się trzęsie, a ona śpi. Mogłaby się trochę przesunąć i już by miała bardziej stabilną część gałęzi. A ona nie, na tej cieńszej. Sójki jej dokuczają – zbierają się w kilka i gonią ją, łobuzy!

Ja chcę o śmierci rozmawiać, a Pan mi życie pokazuje – drzewa w ogrodzie pełne soków, kosy, szpaki…

– A jak inaczej o Niej mówić? Jak do Niej dojść, jak się z Nią spotkać, jeśli nie przez życie?

To jakie było Pana pierwsze spotkanie ze śmiercią? Pamięta je Pan?

– To było bardzo wcześnie. Miałem niecały rok, gdy umarł mój starszy brat, Jaś. Miał pięć lat. Jedyna fotografia, jaką mam z dzieciństwa, to zdjęcie z Jasiem – Jaś jedzie na rowerku, a ja stoję obok niego. Mama już nie podniosła się po śmierci Jasia. Ta śmierć w ogóle zmieniła całą naszą rodzinę, to była dla nas chyba większa trauma niż aresztowanie ojca przez UB i pozbawienie rodziny środków do życia, zarekwirowanie połowy mieszkania, upokorzenia, nędza. Mama czuła się winna śmierci Jasia, bo przegnała go z kuchni, żeby nie przeszkadzał, a on wybiegł z domu prosto pod koła samochodu. Jest takie zdjęcie naszej rodziny nad trumną Jasia. Siostra ojca trzyma mnie na rękach, a ja wskazuję na Jasia leżącego w trumnie. Wedle relacji ciotki mówiłem wtedy, że Jaś „pi”, czyli śpi. Jego śmierć położyła się cieniem na całym moim życiu i chyba z nią wiązało się wiele problemów, z którymi nie do końca się uporałem. Pamiętam takie rozmowy z wczesnego dzieciństwa: „A ile Boguś ma lat?”. Dwa. „A pamiętacie, że jak Jaś miał dwa latka, to…”, „A ile Boguś ma lat?”. Trzy. „A pamiętacie jak Jaś miał trzy latka?”. Ja ciągle byłem w tym dziecięcym pokoju i goniłem cień. Z tego czasu pozostał we mnie przekaz: kochają cię wtedy, kiedy umrzesz. Dopiero jak umrzesz, gdy znikniesz bezpowrotnie, to wszyscy za tobą tęsknią, wspominają cię, kochają.

Julian Barnes, wspominając w „Wymiarach życia” swoją żonę, pisze: „to, że ktoś umarł, może oznaczać, że nie żyje, ale nie oznacza, że nie istnieje”. Jaś umarł, ale istniał?

–I tak, i nie… No bo, co znaczy „istnieje”? Co to w ogóle znaczy „istnieć”? Heschel mówi, że właściwością istnienia jest czas, zatem czy może istnieć ten, kto nie żyje, kto – jak się wydaje – jest już poza czasem, naszym czasem? Owszem, zatrzymujemy go w pamięci, ale on już nie podlega czasowi, przemianom czasu. Istnieć oznacza, chyba… podlegać przemianie.

Świadomość, że śmierć wyrzuci nas poza czas, może wzbudzić lęk…

– Lęk przyszedł dosyć późno, w liceum. Byłem już trochę nafaszerowany literaturą. Zaczęły się pojawiać takie momenty paniki – czułem się jak ktoś, kto zajrzał przez dziurkę od klucza i zobaczył coś, czego nie powinien zobaczyć, co nie było dla jego oczu. Jakbym zobaczył coś, co przerastało możliwość pojęcia tego, co widzę. Właściwie nie nazwałbym tego lękiem, ale raczej… grozą. Uczuciem, które pojawia się, gdy widzisz wojnę, destrukcję, rozpad, unicestwienie, znikanie. Jeżeli był to lęk związany ze świadomością, że życie się skończy, to nie z powodu tego, że moje życie się skończy, ale że wszystko się skończy.  Szedłem białostocką ulicą Warszawską w pogodny dzień, mijałem piękne, roześmiane kobiety. Radosne, swobodne. A ja patrzyłem na nie i widziałem śmierć. Ich uroda, radość ewokowały – w mojej świadomości – nieuchronność kresu, przemijalność bytu, wszelkiego bytu, tego co istnieje na nasz, ludzki sposób rozumienia. Z początku, w młodym wieku, to niespodziewane doświadczenie budziło grozę. Ale potem, wraz z upływem lat, to już człowiek wie, widzi, że tak po prostu jest, że jest jak jest, jest to co jest. Widzę drzewo, które kiedyś uschnie, zgnije, wichura je powali. I co z tego wynika? Nic. Widzę nastolatków idących ulicą. Wiem, że umrą, że ta chwila przeminie, że oni przeminą tak samo jak drzewo. Po prostu to widzę, nic z tego nie musi wynikać, nie wprawia mnie to w żaden tremor, drżenie. Jak się już przeżyło sześćdziesiąt lat, to nie ma złudzeń, mam coraz mniej iluzji. W tej jednej chwili jest nie tylko to co jest teraz, ale i to co było i to co będzie.  Było już tych śmierci tyle…, umarło już tak wielu, których spotkałem po drodze, że wiadomość o kolejnej śmierci nie robi na mnie większego wrażenia. Umarł, to umarł. Był czas na niego. Wszystko przemija. Ta chwila, ta myśl, ten cień, ten dźwięk, ten nastrój, to światło pośród liści, ten ptak. Wszystko przechodzi i znika, i przychodzi nowe.

Ktoś obliczył, że co pięć sekund przychodzi czas na dziewięć osób. Więc od chwili, gdy zaczęliśmy rozmawiać, na całym świecie umarło już… ponad półtora tysiąca ludzi. I z każdym naszym słowem umierają następni.

– Tak to już jest. Przemijanie jest istotą, rdzeniem istnienia. Ja tego doświadczyłem,  uświadomiłem to sobie i oswoiłem dosyć wcześnie. Przypomina mi się świetny film dokumentalny Jana Holoubka o Gustawie Holoubku i Tadeuszu Konwickim. Jest tam taka scena, gdy spacerują panowie po lesie i Holoubek mówi o towarzyszącym mu zawsze poczuciu, że nikt nigdy nie umarł, że jego przyjaciele, znajomi, bliscy nie umarli, żyli w jego wyobraźni. Wyznaje Konwickiemu: „Wiesz, Tadzieńku, może to jest strasznie głupie i pewnie bierze się z lęku przed śmiercią, ale… nie wierzę w śmierć”. Ja natomiast zawsze wierzyłem w śmierć, wiedziałem, że umrę.

Może dlatego, że śmierć była od początku, wręcz fizycznie, miał Pan z nią zdjęcie już jako małe dziecko. Kiedyś całymi rodzinami czuwano nad nieboszczykiem w otwartej trumnie. Dziś nikt już nie zabiera na mary małych dzieci. Czy w ogóle są jeszcze mary?

– Jeśli jest czuwanie, to w obcym dla zmarłego miejscu, w neutralnej przestrzeni zaakceptowanej przepisami sanitarnymi i administracyjnymi. Wyparliśmy śmierć z naszej codzienności… Z dzieciństwa pamiętam nasz rodzinny cotygodniowy rytuał. Co niedziela tarabaniliśmy się przez całe miasto na cmentarz białostocki, na którym była pochowana nasza cała rodzina, poza jednym wujkiem. Schodziły się ciotki, wujowie. Dzieci biegały i bawiły się między alejkami, dorośli trochę sprzątali na grobach, starsi siedzieli na ławeczkach. Podczas tych rodzinnych spotkań na cmentarzu wspominało się zmarłych, ale i rozmawiało się o życiu bieżącym, o sprawach do załatwienia.

Nie było rozdzielenia na życie i śmierć. Było poczucie, jak to opisuje Jankelevitch, że „wszyscy jesteśmy potencjalnymi nieboszczykami, ale niektórzy mają jeszcze przed sobą sporo czasu”?

– Tak, życie i śmierć były razem. Och…, dużo było śmierci w moim dzieciństwie. I tragicznych, i naturalnych. Pamiętam starszą o kilka lat koleżankę, która popełniła samobójstwo – wybiegła na tory. Widziałem ją na tych torach. Pamiętam śmierć dziadka, ojca mamy. To był jeden z najweselszych pogrzebów, w jakich uczestniczyłem. Lata siedemdziesiąte, trumna z ciałem trzy dni stała w mieszkaniu, zajmowała pół pokoju, bo mieszkanie było maleńkie. Dziadek był trunkowy, ale miał mocną głowę. Więc jak już leżał w trumnie, to mój ojciec przyniósł wódkę i westchnął „aaa, jakie Stary miał życie, to niech i tak będzie pogrzebany”. Wszyscy siedli przy trumnie, napili się, opowiadali kawały, wspominali dziadka i innych zmarłych z rodziny, było wesoło. Mama wraz z sąsiadkami jeszcze przez jakiś czas klepały stosowne pacierze, ale jak dostały po kielichu, to i one zaczęły żartować. Nie mam poczucia, że to była jakaś profanacja. Śmierć była czymś zwyczajnym, powszednim, czymś, co na nas cierpliwie czeka za progiem.

Ona jest na nas przygotowana, a my na nią? Można się przygotować na śmierć?

– Można i nawet trzeba. Myślę, że im wcześniej zaczniemy przygotowania do śmierci, tym lepiej.

Ale nigdy nie wiadomo, kiedy to będzie. Więc kiedy jest to „wcześniej”?

– A dlaczego niby nie mielibyśmy się przygotowywać, mając… kilkanaście lat? Ja myślę, że te stany grozy, które miałem, to była taka łaska, wskazówka, żeby zacząć się przygotowywać do śmierci, czyli odkryć przemijalność swoją i świata, tego, co mnie otacza.

Kiedy byłem młody, bardzo chciałem zostać reżyserem filmowym, by móc na moment zatrzymać czas – i jeszcze inne historie opowiedzieć, i zobaczyć coś z wielu stron. Sama przemijalność nie przeraża mnie, natomiast dotyka mnie to, że ten moment mija i nie widzimy wszystkiego, co w nim jest, że nie będziemy mogli zobaczyć go z innej perspektywy. Od lat fascynują mnie ogrody japońskie zen i sztuka ich zakładania – bez roślin, tylko piasek, kamień, czasem drzewo. Fascynuje mnie właśnie to, że konstrukcja tych ogrodów służy zatrzymaniu momentu.

To zatrzymanie wynika z tęsknoty za czymś wiecznym?

– Nie. Nie wydaje mi się. Widziałem wiele ogrodów w Kioto, chciałem podpatrzeć, w jaki sposób zatrzymać moment i zobaczyć go z innej strony. Pozornie to samo miejsce, jedno miejsce, za każdym razem jest inne – inne o świcie, inne w południe, jeszcze inne o zmierzchu. Inne latem, inne zimą. Czasem niespodziewany dźwięk ptaka, czasem swobodny, niespieszny przelot motyla zmienia wszystko. Okazuje się, że w tym, co wieczne, zatrzymane, jest bardzo dużo dynamiki. To ciekawe ile życia jeszcze jest w tym, co wydaje się zupełnie bez życia.

Mnie ciekawi też to, że czasem życia brakuje w tym, co wydaje się żywe… Tak jak w opowiadaniu Tołstoja o Iwanie Iljiczu, który dopiero w obliczu śmierci uświadamia sobie, że chociaż żył według oczekiwań otoczenia, zgodnie z konwenansami, to tak naprawdę nie żył, bo nie żył w zgodzie ze sobą. I tym bardziej cierpi, tym bardziej go śmierć boli.

– Trzeba zacząć wreszcie żyć. To chyba jedyny sposób, by przygotować się do śmierci. Zacząć być takim, jakim się jest, dojść do własnej natury. Przede wszystkim przestać kłamać – sobie, światu. Zobaczyć innych i siebie takimi, jakimi jesteśmy. To nie jest proste, ale prawda w takim znaczeniu na pewno wyzwala. Dopiero wtedy można przyjąć i dać miłość. Dopiero wtedy nie trzeba na nią „zasługiwać”. Ja wiele lat myślałem, że muszę udowodnić, że mam prawo żyć. I to, że zginął Jaś, a ja żyję, ma jakiś sens… Takie myślenie rozsypuje, pozbawia nadziei, osłabia. Ciągle coś musisz udowadniać. To jest okropne z jednego powodu – nie jesteś sobą, nie masz kontaktu ze sobą, nie żyjesz naprawdę, bo tkwisz w jakimś zakłamaniu. Nie pokazujesz ludziom siebie takiego, jakim jesteś, bo obawiasz się, że coś odkryją i cię odtrącą. Ale i sam nie masz dostępu do siebie. Więc przygotować się do śmierci to przede wszystkim otworzyć się na prawdę o sobie i o innych ludziach. Przyjąć tę prawdę.

No to wtedy muszą umrzeć iluzje…

– Oczywiście. Chociaż z tą śmiercią iluzji bywa różnie. Jest ta ładna buddyjska opowieść o mistrzu Marpa, który nauczał, że wszystko jest iluzją, ale gdy sam doświadczył nagłej śmierci syna, wpadł w rozpacz. Uczniowie zapytali, dlaczego rozpacza, skoro naucza, że wszystko jest iluzją. „No tak, wszystko jest iluzją, a śmierć syna jest największą iluzją” – odpowiedział im Marpa. Pozbywanie się iluzji jest trudne, nie ma co filozofować. Masz jakieś wyobrażenia na temat swojego dziecka, męża, ojca, matki, teścia, przyjaciela, a nagle – jakby za sprawą jakiegoś switcha, przełącznika – role się zamieniają i wszystko jest inaczej. To jest bardzo bolesne, nie chcesz tego przyjąć. Próbujesz jakoś wyjaśnić, usprawiedliwić, zracjonalizować. Konfrontacja z iluzjami na temat innych ludzi jest bardzo trudna, a co dopiero zmierzenie się z iluzjami na własny temat?

Eksperymenty psychologiczne dotyczące lęku przed śmiercią i radzenia sobie z nim pokazują, że im lepszy mamy kontakt ze sobą samym, im większe poczucie własnej wartości, tym mniej boimy się śmierci. I odwrotnie.

– To brzmi dla mnie dość sensownie.

Amerykański psychiatra Irvin D. Yalom ujmuje to tak: warto przyglądać się śmierci, bo lepiej na tym wychodzimy, kiedy na nią patrzymy, niż kiedy udajemy, że ona nie istnieje. Można przyglądać się śmierci, tak jak się patrzy na słońce.

– No to poezja znowu… Jako młody człowiek na studiach psychologicznych próbowałem pracować z ludźmi umierającymi. To mnie zupełnie rozsypało. Nie wiem, czy można przyglądać się śmierci jak słońcu. Czy można patrzeć w słońce bez szkła przyciemnionego? Wiem, że wystarczy być przy człowieku umierającym – wtedy się patrzy. Być przy umierającym z pełną życzliwością, miłością. Ks. Jan Kaczkowski w jednej ze swoich książek opisał tę piękną historię z zakonnicą, która pomagała w jego hospicjum. Pewien pacjent poprosił ją: „niech siostra umrze ze mną”. Przeraziła się i przez pewien czas omijała go, aż przyszła taka noc, kiedy była sama na dyżurze, a ten człowiek rozpoczął umieranie. Podeszła do jego łóżka, położyła się przy nim, objęła, a on po kilku chwilach zmarł. Powiedziała potem, że nigdy nie była tak szczęśliwa, jak wtedy. Wyzwoliła się w niej nagle cała bliskość, czułość dla drugiego człowieka. My tak naprawdę nie wiemy, co to jest człowieczeństwo. Potrzebujemy odkryć na nowo, że drugi człowiek jest obrazem Boga, cokolwiek myślimy o Jego istnieniu, nawet, jeśli przeczymy Jego istnieniu. Bo o istnieniu lub nieistnieniu Boga także myślimy na nasz chromy, ludzki sposób, czyli pełen iluzji.

I dotknąć Boga, obejmując człowieka?

– Kilka miesięcy przed swoją śmiercią ks. Kaczkowski był u mnie w domu, nocował. Rano wezwał mnie do łazienki i poprosił, żebym go wykąpał. Myślę, że tak bardzo to on nie potrzebował mojej pomocy. Jeszcze wtedy sam podróżował, więc dałby sobie radę sam pod prysznicem. To był człowiek poza czasem i poza przymusami perfekcyjnego działania. Najwyżej nie umyłby się dokładnie, albo umyłby tylko zęby. Ale mnie zawezwał celowo, tak myślę dzisiaj. Musiałem pokonać w sobie duży opór wobec jego chromego, nagiego ciała w niewielkiej kabinie prysznicowej. Musiałem go dotknąć, przytulić do siebie, namydlić, spłukać, potem wytrzeć i pomóc mu się ubrać. Niezwykłe przeżycie. W sytuacjach głębokiej autentyczności nie lubię patosu, bo jest jakimś zgrzytem, ale… trzymając nagiego, chromego Jana miałem poczucie, że trzymam Chrystusa. Podobne poczucie miałem kiedyś w naszym kościele św. Trójcy, podczas mszy. Przede mną siedział i żarliwie uczestniczył w nabożeństwie mężczyzna cały utytłany węglem i śmierdzący na kilometr. Nikt się od niego nie odsuwał. Po mszy ludzie dyskretnie dawali mu pieniądze, a on był zaskoczony, bo nie przyszedł do kościoła po to, żeby żebrać. Czułem, że to jest Chrystus. Więc myślę, że spojrzeć w oczy śmierci, to tak naprawdę spojrzeć w oczy człowiekowi. Co jest czasami najtrudniejszym wezwaniem.

Trudno żyć z drugim, a co dopiero z nim umrzeć. Chyba dalej już nie można dojść. Umierał Pan z kimś?

– Nie. I nie zastanawiam się nad tym, czy chciałbym, aby ktoś umierał ze mną. Nie planuję jak i gdzie mam być pochowany. Szczerze mówiąc w ogóle mnie to nie obchodzi. Mam tylko nadzieję, że Pan Bóg okaże mi tę łaskę, że będę mógł się nawrócić. Że może nie będę za bardzo cierpiał, chociaż nie bardzo wiem czym jest cierpienie. Wydaje mi się, że wiąże się ono nie tyle z reakcją fizjologiczną, co z różnymi pułapkami umysłu, ze strachem. Może będę od tego wolny, kto wie… Umrę tak jak umrę. A już nie daj Boże, żebym się przejmował swoim pogrzebem. A jakie to ma znaczenie, jak mnie pochowają?

Teraz wybór jest ogromny. Są już nawet kosmiczne pogrzeby za 5300 dolarów. Kremują, prochy wkładają do puszki wielkości szminki, która zostaje wystrzelona w przestrzeń kosmiczną. Wśród ośmiu takich kosmicznych nieboszczyków jest znany psycholog Timothy Leary. A za 12 tysięcy dolarów można spocząć na Księżycu.

– A to w jakim celu? Że jak będzie koniec świata, to będę mieć bliżej do Pana Boga? Szybciej? Bez kolejki? To takie gry i zabawy zupełnie niepasjonujące, bez sensu, bez celu. Ludzkie pragnienie nieśmiertelności jest już czymś tak… śmiesznym. Po co sobie zawracać głowę, zajmować się tym? Czyż najważniejszą sprawą nie jest odkrycie codzienności, chwili. Wieczność jest w chwili, wieczność jest tutaj, ma swój zapach, kolor i kształt, swoją formę. Moim ulubionym stanem jest bez-czynność. Siedzenie w mojej pracowni albo w ogrodzie. Zwłaszcza gdy się ściemni. Lampa świeci, czasem księżyc, wystarczy siedzieć i nic nie robić. Nic. A jeśli czasem nie potrafię się tak zatrzymać i aż mną rzuca, żeby coś zrobić, to znaczy, że jest jakaś sprawa w środku, której nie chcę sobie uświadomić. Wtedy dużo wysiłku trzeba włożyć w to, żeby się przytrzymać, niejako uwiązać i starać się dowiedzieć. Czasami się udaje, czasami się nie udaje. Ale to znak, że coś ważnego się dzieje, co się do świadomości nie chce przebić. Na ogół to jest niepokój o coś. Trzeba wtedy zapytać: kto się niepokoi? Zawsze warto zadawać sobie pytanie „kto?”. Kto pyta? Kto się niepokoi? Kto się denerwuje? Kto jest zagniewany? To jest najważniejsze pytanie: kim jestem?

Ale żeby myśleć o swoim pogrzebie, zabezpieczać się na to? Nie… Naprawdę nie myślę o tym.

Ale myślenie o zmarłych, pamiętanie o nich jest dla Pana ważne.

– Podczas mszy według Mszału Rzymskiego wspominamy zmarłych co najmniej dwa razy – podczas modlitwy powszechnej oraz w modlitwie eucharystycznej. Dla mnie to jest zawsze długa wyliczanka tych, których pamiętam, z rodziny i nie tylko. Przywołanie w pamięci. To jest ważne, również dla mnie samego, bo uświadamiam sobie wtedy, że w pewnym sensie też należę do świata umarłych. Zawsze miałem poczucie obecności zmarłych, fizycznej obecności, dlatego świetnie rozumiem, co miał na myśli mój izraelski przyjaciel Yaacov Kotlicki, który opowiedział mi o swoim doświadczeniu w dawnej kieleckiej synagodze. To było podczas Szabatonu, który zorganizowałem w Kielcach. Yacoov jest człowiekiem niewierzącym i nabożeństwo w synagodze nie za bardzo go interesowało, więc zaczął przywoływać w pamięci swoich przodków. „Ty wiesz, że ja jestem inżynier, mam umysł konkretny, ścisły, materialny…” – opowiadał mi potem – „…a tu nagle czuję ich fizyczną obecność, czuję, że oni są w tej synagodze ze mną”. Dla niego to było niezwykłe przeżycie, ja miałem takie poczucie stale – czułem, że jest mama, tata, że jest Jaś, ciotki, dziadkowie, przyjaciele… Że są, tuż tuż.

Ta obecność ma jakąś temperaturę? To jest dobra obecność?

– Tak! To jest zawsze dobra, wspierająca obecność. Dająca takie poczucie, że dopóki są, to jest dobrze. Nawet jeśli teraz nie jest dobrze, to zaraz będzie dobrze. To niedobre przeminie i już będzie dobrze. I ja to czuję wcale nie w jakichś specjalnych chwilach, ale na co dzień. Siedzę sobie, sam, patrzę na drzewo – o, mama jest. Nie widzę jej, ale wiem, że jest. Czuję obecność moich bliskich zmarłych, są wszędzie tam, gdzie ja jestem.

Coś w tym jest… Holenderski kardiolog Pim van Lommel, autor książki „Wieczna świadomość” twierdzi, że śmierć jest innym stanem świadomości. Stworzył koncepcję wiecznej, nielokalnej świadomości, dzięki badaniom nad trzystoma pacjentami, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Van Lommel uważa, że nasz mózg prawdopodobnie spełnia funkcję odbiornika i przekaźnika, a nie „producenta” naszej świadomości. Odbiera i przekazuje nielokalną świadomość, która istnieje poza czasem i przestrzenią i to z nią mają kontakt ludzie wracający ze stanu śmierci klinicznej.

– Takie hipotezy głosi nie tylko ten holenderski badacz. Czytałem kiedyś artykuł Rogera Penrose’a, słynnego fizyka i matematyka z Oxfordu, który również twierdzi, że nasza świadomość nie umiera, lecz przenosi się. Uważa, że znalazł nośniki świadomości, czyli elementy gromadzące się przez całe nasze życie, które po śmierci dokądś ulecą.

To są bardzo ciekawe rzeczy, ale… to nie jest mi do niczego potrzebne, to nie daje żadnego pocieszenia. Zresztą ja nie potrzebuję żadnego pocieszenia. Kiedyś myślałem, że w niechęci, lęku przed umieraniem obecne jest takie myślenie, że: ano już nie usiądę w ogrodzie, ano nie popatrzę na tego mojego kosa, nie podroczę się z nim. Nie będę już w tym moim domu, który jest dokładnie taki, jaki zawsze chciałem mieć. Ale nie jestem do tego wszystkiego przywiązany. Z drugiej strony można na to popatrzeć tak, że nie wiemy, co jest „potem”, nie wiemy kim „tam” będziemy. Tak naprawdę nie wiemy co umiera. I kto umiera. Można wtedy ulec dojmującemu poczuciu bezradności prowadzącemu do rozpaczy, a można powiedzieć „a to ciekawe, jak potem będzie”. Mnie bliższa jest ta druga perspektywa. Ciekawe, co to będzie. Jeśli nie będzie nic, to też jest ciekawe.

A nie żal Panu tego, czego nie będzie? Choćby relacji – zostaną przerwane.

– A kto to wie, czy zostaną przerwane… Jak to jest u przywołanego na początku Barnesa? To, że ktoś umarł, nie oznacza, że nie istnieje. Umiera człowiek, ale relacja jest, taka czy inna. Miałem tak intensywne relacje z przeróżnymi ludźmi, przyjaźnie – z kobietami, z mężczyznami. Wyjechali gdzieś, nagle kontakt się zerwał, i czasem trudno nawet nazwisko sobie przypomnieć.

Myślę, że ten żal za tym, czego nie będzie, jest produktem ego. Ja oczywiście mam spore ego – na szczęście, bo jeszcze chce mi się coś robić, i na nieszczęście, bo to czasem rozwala – ale generalnie nie jestem do relacji bardzo przywiązany. Dziś jest piękna relacja, ale potem jej nie będzie. Wiemy, co to jest miłość? Ja nie wiem. Tak samo jak nie wiem za bardzo, co to jest gniew. To czego ma być mi żal, jeśli nie wiem, co to jest?

Bogdan Białek

Z wykształcenia psycholog, był redaktorem naczelnym „Charakterów”, jest założycielem i prezesem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, ostatnio powołał do życia Instytut Kultury Spotkania i Dialogu. Jest współprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Stał się bohaterem filmu dokumentalnego produkcji polsko-amerykańskiej „Bogdan’s Journey” (polski tytuł „Przy Planty 7/9”), który został nagrodzony na festiwalach Jersey City International Televison & Film Festival oraz St. Louis International Film Festival.